sobota, 14 lipca 2012

God, you're soooo


Znowu będę kajać się za to czego słucham, no ale dobrze - czuję, że jednak nie wypada mi pozostawić tego bez wyjaśnienia. Tak, słucham Lany del Rey. Tak UWIELBIAM muzykę Lany del Rey (czy też nie tyle jej, ile jej producentów, nie wnikam). Nie obchodzi mnie jak wygląda i jak fałszuje na żywo, kim jest jej ojciec i jak płytkie są jej wypowiedzi. Nie obchodzi mnie nawet to, że wykorzystuje dobrze znane motywy i stylizacje. Dla mnie muzyka sygnowana tym pseudonimem jest nowatorska, tak (!) nowatorska. Nigdy wcześniej nie natrafiłam na podobną, a lastfm to już prawie mój drugi adres i wiele obszarów poeksplorowałam. Jest mi przykro, że zjawisko pt. Lana del Rey stało się tak obrzydliwie popularne, szczególnie wśród głośnych nastolatek w szortach krótszych niż moje majtki. Przykro mi, że ściągnęłam utwory tej dziewczyny zanim facebooka opanowała plaga z linkami do "Born to die" (ok, to brzmi hipstersko...) i na dodatek do dziś nie mam na dysku jej debiutanckiej płyty, tylko te pojedyncze utwory wypuszczone jako nieuczciwy wabik. Na koniec tylko tyle, że "National Anthem" wyzwolił we mnie zapomniany poprzez ostatnie wydarzenia syndrom uzależnienia od utworu, co skutkuje tym, że brzęczy w mojej głowie przez 24h na dobę. A że działam tak, że zapętlane piosenki przypominają mi po dłuższym czasie minione wydarzenia i emocje, dlatego pozwalam sobie zaprotokołować tu ten utwór.

Wiem, że to chore tłumaczyć się na osobistym blogu z ulubionej muzyki. Muszę przestać, bo ludzie nigdy nie przestaną wpisywać mnie w szablonik. Co więcej SAMA NIE PRZESTANĘ SIĘ W NIEGO WPISYWAĆ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.

.