piątek, 5 lipca 2013

Blan page

Nie wiem z czym bardziej walczę - pesymizmem, czy optymizmem.

Gdy poranek jest piękny i świeży, a dzień nawet pomyślny, wieczorem musi się coś zepsuć.
Gdy gra w pracy i finansach w relacjach musi się coś zepsuć. Przecież to cholernie oczywiste,
Przecież ja to wiem. Dlaczego usiłowaliście mi wmówić, że

Nie, ten wieczór nie będzie zmarnowany, nie będzie zmarnowany, nie będzie zmarnowany, nie będzie zmar...

Mówiłam, ze wolę burzę, a nie takie powolnie dochodzenie do grzmotów, obrzydliwy, zatruty kapuśniaczek.

Napisałam wróć, ale nie jest lepiej. Więc po co. 
Grasz, muzyka coraz głośniej. Wychodzę do kuchni. Osiemset pytań do siebie, niezliczony raz w tym tygodniu. W końcu włączam głośno piosenkę, zagłusza twoją. Bierzesz słuchawki, grasz zapamiętale, mimo nich słyszę to niesłychanie irytujące dudnienie. Ziewasz i ostentacyjnie spoglądasz na zegarek. Niby nic. Pytasz, odpowiadam, głośno walę w klawisze. Wszystko na bieżąco. Muzyka, gry, muzyka, gry, muzyka, gry. I ja z moim kwartalnikiem literackim, Chopinem, Bonem Iverem, zadzieraniem nosa, braniem wszystkiego we własne ręce, bo przecież na nikim nie można polegać. Moja wina, moja wina. A pomiędzy tym wymyślna miłość, czasem tam uszczęśliwiająca, tak nie na miejscu. Czasem.

Patrzę na ciebie badawczo. Ostatnia szansa. Uleciała w mieszających się dźwiękach. 

Jeff, Jeff, śpiewaj mi, utul mi, bądź mi, zakryj mi oczy, serce. 









1 komentarz:

.

.