środa, 29 lutego 2012

Złość

Chyba naprawdę minęłam się z powołaniem. Coraz częściej rzednie mi mina, gdy kolejne zajęcia zamieniają się w ożywioną dyskusję przeintelektualizowanych humanistów, którzy w nowym kinowym hicie doszukują się filozofii Wittgensteina, a w krótkiej bajce Fontaine'a ideologii marksistowskiej. Młodzi z pasją, młodzi z kulturowym dyskursem za pan brat. Wojujące, zaczadzająco inteligentne feministki. Barwni i wykuci na blachę historycy sztuki, którzy poprawiają wykładowców w temacie metaforyki przedstawienia Chrystusa jako Meduzy. Filozofia gier. Filozofia kampu. Filozofia horroru. Filozofia wszystkiego. Interpretacja każdej książki, każdego filmu, wszystkiego. Doszukiwanie się najbardziej wydumanych, wielopoziomowych teorii w scenie trwającej pięć sekund. Przeambitny pan od kultury grozy (właśnie KULTURA grozy, FILOZOFIA grozy) - na dziś 270 stron teoretycznego opracowania horroru i przekrój dyskursów wampirycznych. Wampir według tego, według tamtego, wampir jako symbol zagrożonej męskiej płodności, wampir jako wyznacznik antropologicznej ambiwalencji światów. Te książki tworzą naukowcy dla naukowców. Do jasnej cholery. Wampir, to wampir. Film to film. Gra to gra. Wszystko to ma swój cel i sens. Dobrze jest przeanalizować jakiś temat głębiej, pobawić się w interpretację, poszerzyć wiedzę i nie zamykać oczu na inne punkty widzenia. Ale nie do skrajności. Nie mogę już znieść tej nieżyciowości, to mnie śmieszy i denerwuje. Czytam książkę, bo jest pięknie napisana i mnie porusza. A potem ktoś to rozwala jednym tomiszczem pełnym zdań wielokrotnie złożonych, z miliardem przypisów, zawierającym (zapewne jakiś ułamek wszystkich) teorie i koncepcje umiejscowienia tego tekstu na mapie antropologicznego/kulturowego/semantycznego/krytycznego/lingwistycznego/socjologicznego/historycznoliterackiego/psychologicznego... lub wszystkich na raz obszaru pojęciowego. 
Ludzie, idźcie się leczyć. 

And you don't know you know forget

Czasem sobie myślę, że może jeszcze da się normalnie. W takie wiosenne dni jak dziś. Nie, że dobre dni. Zmęczenie wciąż to samo, smutek, tęsknota, chybotanie gdzieś pomiędzy przeintelektualizowanymi pannami chcącymi przeforsować czytanie całej Chutnik i jeszcze literatury trans na zajęciach a przeblazowanymi tłumkami ignorantów. Ale czasem, po chwili drzemki, po sennym wodzeniu wzrokiem  po małych obłoczkach przypominających kaczki... czasem mości się jakieś "ale przecież nic złego się nie dzieje", jakieś "nie ma żadnych dwóch światów, ani granicy, ani końca".
Wszystko jest płynne, wszystko się łączy.

Oder
 
Wisłak
Tumblr


To jest właśnie w skraju nieba, pomiędzy
chmurami. Jeśli unieść się i spojrzeć z bliska,
można przez chwilę zobaczyć tamten świat.
Tamto miasto, silną rzekę i tamtych ludzi
w pokoju.

T.Różycki 










sobota, 25 lutego 2012

Caramello yearly songing

Wypadałoby machnąć dziś notkę, bo mija właśnie rok tego bloga. Statystyka?
5 473 wejść, 165 wpisów, 30 (najwięcej) wyświetleń posta pt."Bueno, carambole" i inne tego typu liczebniki, które chyba nic nie znaczą. Bilans merytoryczny? Z założycielskiego statutu Jasnej Strony Życia stały zwrot na Stronę Ciemną, albo Szarą. Wywewnętrzniania się nudnawe, poetyzacje liche i mniej liche, cytaty, obrazki, linki i co chwilę nowy szablon. Co dalej? Po roku zazwyczaj muszę zmienić miejsce, ale na razie mi się nie chce. Wystarczy, że dodałam kolejny blogspot do kolekcji. To trochę chorobliwe, mieć tyle swoich miejsc w sieci, no ale...
Nadzieje? Że komuś się to przyjemnie czyta, że może pomaga mu w jakiś sposób moje jęczenie (bo to zawsze fajnie jak ktoś jęczy podobnie) albo chociaż muzyka, cytat, obrazek.  Słynne "whatever".

Rok temu zachwyt "Karmelem". A dziś? Wietrzny dzień, wiosenne słońce, JacPo w torbie, pierwsze kuliste tulipany z różową kokardą, koniec ferii (choć to się na typ etapie już tak nie nazywa). Szukam "karmelowych" obrazków. Zamiast tego łasi się w oczy to:


 tak nieadekwatne do tego wpisu, tak zabójcze. Czy jest w ogóle coś takiego jak "reality"? Nie wydaje mi się. Tak samo jak nie ma "love" samej w sobie, ani "life", ani "happiness". Mieszamy to sobie wszystko w parującym kociołku. 
Dobrze, więc jak rok temu wrzucę do kociołka trochę karmelu. Niech się rozpuści i niech sklei dziury, niech sklei i zasłoni nieudaczności, niech zaklei słodyczą obawy, szarość, niezadowolenie. Smacznego.







czwartek, 23 lutego 2012

Lalanamana jagabanda

Dobra, dość na tapecie tej optymistycznej notki, bo i słońce znikło i beztroska już nie ta. Przedłużyłam sobie ferie do maksimum i jestem rada, ale wieczorami (dziwne, zawsze były moimi sprzymierzeńcami) dopadają krzaczaste, wielkomiejskie niepokoje. Zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi. Przecież sobie radzę. Jakoś sobie radzę i czasem się uśmiecham, ale gdy spędzam czas w domu, powrót na studia napawa mnie tak irracjonalnym lękiem i rozpaczą, że ciężko oddychać. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, co za tygrysy złe zagrzebane są w mojej głowie i ryczą. 
Nowy semestr to już nie nowość, minął pierwszy szok. Może zatem czas trochę od nowa, wykreślić okres próbny z pamięci i zacząć od początku. Tak, Linn, napisz to wreszcie, nie histeryzuj na sam dźwięk - tam,  W KRAKOWIE. A w zasadzie ani tu, ani tam. Bo w domu bywasz za krótko, żeby pełnoprawnie móc wpisać "to moje miejsce", a tam też całkowicie nie należysz, bo z zajęcia na zajęcia, sklep, mieszkanie, komputer. Póki co nic więcej, nie chcesz nic więcej. Jednakże przeczuwasz, że w którymś momencie, jak w tenisie nastąpi przełamanie - kto wie, na które pole. Może tam, gdzie twoje myśli nawet nie myślą, by się zwrócić. 

Dobra, takie tam myślniki. Do roboty - czeka retoryka Dydony i Eneasza, czekają pocztówki, czeka popołudnie.



_______________________________________________________________________________

poniedziałek, 20 lutego 2012

Paper glittering gun

Mam nadzieję, że to co widzę to wiosna. Mam nadzieję, że to co słyszę to wiosna. Mam nadzieję, że to słońce, te ptaki, to ciepło, ta chroboty budzącego się świata, to wiosna. 
Mam nadzieję, że czuję nadzieję. 
Miasto zalane słońcem, poranna kawa, ryk pędzącego ambulansu tak jakby z moich słuchawek, a nie z ulicy. Wybuch prostych doznań, puls. 
Wszystkie moje przyjaciółki, znajome, szosztry pięknieją w oczach, nie mogę się na nie napatrzeć. Są silne, urocze, inspirujące. Piękne właśnie. Ale pierwszy raz w życiu czuję, że ich uroda i wdzięk nie przytłaczają, nie umniejszają mnie, tylko wręcz przeciwnie. Sama nabieram rumieńców, blasku. Mam nadzieję, że tak już zostanie. Może to kwestia odpowiednio "dobranych" osobowości, dopasowania, spokoju i dystansu. Czerpania z innych, a nie podświadomego porównywania. To było złe i mam nadzieję, że się skończyło.
Mam nadzieję, mam nadzieję... Na co? Tylko na życie. Na spokój. Na radość. 


PS. Post pro-optimistic, choć i descreet-optimistic, coby nie było aż tak dla mnie nienaturalnie, ale coby Czerwinko nie marudziło, że nic tylko >de.ka.den.cjjjaaa...<

I hope that what I can see is a spring. I hope that what I can hear is a spring. I hope that these are sun, these birds, this warmth, the one grating sounds of world waking up, it's spring.I hope that I feel hope. City flooded with sunshine, morning coffee, roar of the rushing ambulance as if from my headphones, rather than from the street. Outburst of straight experiences, pulse. All my women friends are becoming more and more lovely rapidly. They are strong, wonderful, inspiring. Beautiful. And for the fist time in my life I feel that their beauty and charm aren't overwhelming me, aren't belittling me, just the opposite. I'm getting their glam , their beauty I hope that it will be always like that. Perhaps it is an issue appropriately "well-matched" of the personality, fitting, the peace and distance. Of drawing from other, rather than of subconscious comparing. It was bad and I hope that it has ended. I hope, I hope... For life only.For peace. For joy.







czwartek, 16 lutego 2012

Idacarlson

Jak można zagłuszyć to, czego nie chce się widzieć? Ludzi, znajomych, portale, głupie słowa, denerwujące fakty, niepewność? Może na początek położyć mokre buty na notatkach do egzaminu, który już za mną. Potem pięćdziesiąty raz odtworzyć tę samą piosenkę, która jednocześnie drażni i intryguje tak, że nie mogę mieć w głowie nic innego. Może wykasować wszystko, prócz spokojnego, dobrego, "mojego" dnia, wielogodzinnej rozmowy i wielkich płatów śniegu, prócz mądrych wniosków na przyszłość?  Może przenieść się na Północ?



No to raz jeszcze. Zamknę oczy i przeniosę się tam, gdzie lubię być z samą sobą i mam dystans do wszystkiego, gdzie tańczę, choćby na scenie, gdzie też jesteś ty, ale gdzie tylko cię lubię, znikam ci w tłumie I gdzie nie jestem zdeterminowana do bycia nieszczęśliwą. W bladą mgłę, w bębny, w radość.



Lykke - już mogę, bo chyba Lana zrzuciła ją z piedestału największej popularności. Takie hipsterstwo - nienawidzę słuchać tego, co wszyscy. 



I chcę, i nie chcę. W takich wypadkach lepiej nie. 



poniedziałek, 13 lutego 2012

Oveer the seaside and far away...

Skończyłam ostatnią "Anię...". I to już nie była ta sama Ania. Wiadomo, chwyt marketingowy, że "nowe przygody" - to raz. Dwa - po tylu latach i doświadczeniach czytelniczych styl Lucy Maud był dla mnie momentami nie do zniesienia, niczym pensjonarskie gryzmoły. Każde opowiadanie ma podobną fabułę, kiczowate okoliczności i sentymentalne zakończenie. Kwiatki w stylu "burza jej loków" i "grafitowa głębia oczu" na porządku dziennym. Ania i Gilbert papierowi, nieżyciowi, płascy. Mogłabym tak wymieniać długo. Z zaskoczeń? Niedopuszczalna w poprzednich tomach tematyka niechcianych ciąż, zdrad, wojny, okrucieństwa śmierci, wątki horroropodobne. 
W zasadzie rozczarowanie, nie książką, lecz faktem, że "to już nie to". Że ja się od Ani oddaliłam i ona oddaliła się ode mnie. Choć kiedyś byłyśmy nierozłączne, gdy ja byłam romantyczna i niewinna. 
Jednakże magia nie uleciała do końca. Ostatni tom liczy 600 stron, a ja, mimo jego wad, nie porzuciłam go. Czasem otwierałam na siłę, to fakt, ale gdy już wchodziłam do środka... Tak, wciągał mnie beztroski, odrealniony świat łąk, klifów, sadów, truskawkowych polanek i domów z duszą. Wciągał, wykrzywiony dalece niewybitnym stylem Maud, świat prowincjonalnych uroczystości, życia bliskiego ziemi. A w końcu, aż wstyd się przyznać, ale po 500 stronach nieustannej indoktrynacji w tym kierunku, zamarzyła mi się znów kiczowata, sentymentalna miłość, nierealna i romantyczna do bólu. W stylu: 
"Kochali się codziennie, w każdy szmaragdowy, delikatny wieczór i noc lśniącą kryształowym przepychem. Mówił jej szalone, cudowne rzeczy. Czy ktokolwiek mógłby powiedzieć coś takiego Maggie McLean pochrapującej teraz na krześle? Przypomniała sobie wschody księżyca, które obserwowali na odległych plażach, gdzie bielały szczątki starych okrętów."
Dobrze, powściągnijmy kpiąco-rozmarzony uśmiech. Odrzućmy stylistyczny ostracyzm. 
Ten tom różni się od poprzednich. Gdyby poświęcić czas na uważniejszą analizę (brrr...) okazałoby się, że jeży się tu od naprawdę ważnych, ale prostych i bliskich życiu morałów. Może nie morałów - raczej wniosków, przemyśleń. Refleksji autorki, która sama miała wątpliwości. Można o tym poczytać w posłowiu. Mniejsza o tekst. Chodzi o życie. Życie w tak utopijnym światku jak ten z książki, ale i nasze życie - proste odpowiedzi na trudne pytania. I chwila podróży w dziewczęce, nieskalane strony wyobraźni. Wyobraźni...? 
600 stron niby znużenia, ale jakby żal odkładać. I na dodatek kręci mi się w głowie dziwna myśl - a może da się wrócić, czytając raz jeszcze wszystkie tomy od początku?

Gary Blythe (nomen omen) stworzył kilka ilustracji na okładki "Ań". Trudno je namierzyć w sieci, ale się udało. 
Niech taki więc pre-walentynkowy komentarz, tyle w tym temacie:









niedziela, 12 lutego 2012

Alors, alors...

Miałam przez ten czas nie myśleć w ogóle o studiach, nie zajmować się tematami pokrewnymi, nie przygotowywać, nie zadręczać się. I co? Przez ostatnie dwie godziny analizowałam "Dydonę i Eneasza" robiąc notatki, później spisywałam przedmioty i godziny martwiąc się o rejestrację, dodając do tego lament-nie-Dydony pt."o Boże, nie zdam następnego semestru, o Boże nie chcę tam wracać!"

Narzekam, że na dłuższą (taką tygodniową) metę tu nie ma gdzie chodzić i co robić. Narzekam, że chciałam iść do teatru, do kina, do drugiego teatru, na koncert, i nic z tego. Wstaję koło południa, produkuję z nudów handmade'y, chodzę do miasta wymyślając codziennie nową sprawę do załatwienia, wieczorami przemykam  na kawę. A mimo to zostają "pomiędzy". "Pomiędzy" wypełnione po brzegi tumultem myśli - wieczyste dywagacje na temat własny lub turkot stresogenów związanych z Krakowem. 
STOOOP! Wystarczy na dziś.

Ostatnio nastroje skandynawskie i śpiewograjka wyjątkowa. Nie wyjątkowa-wyjątkowa. Wyjątkowa  w zasadzie dlatego, że powrócona. Kiedy artyści mi się podobają to zdzieram ich do końca. Czasem trwa to miesiąc, czasem porę roku, czasem dłużej. Ale w pewnym momencie, gdy znam każdą sekundę każdej piosenki, odrzucam. Nie nadają się już do niczego. Nie sprawiają przyjemności, nie wzbudzają emocji, nie towarzyszą miło w działaniu i poruszaniu się. Są mdli, jakbym jadła papier. Powracają bardzo, bardzo rzadko. Ale ona powróciła. Nie spodziewałam się tego za bardzo. Podobała mi się kiedyś-kiedyś tak naprawdę jedna piosenka, reszty słuchałam jako tła. Lecz teraz Lisa przebiła się przez zimową aurę i zrobiła sobie miejsce. Jej głos może być dla niektórych irytujący, mnie jednak oczarował. Siedzi mi  Lisa w głowie, jak Wieczna Dziewczynka z kraju aniołów o zimnych policzkach.



Wspaniała jest ta sesja nagraniowa. Ciepło-zimna, pogodna, słodka, optymistyczna, radosna, stylowa, wdzięczna. I chcę ten obraz ze ściany w 1:41.




piątek, 10 lutego 2012

They say they clean it through.

W autobusie 152 (Czyżyny Dworzec - Olszanica) chłopiec sześcioletni do mamy, bez uprzedzenia:

- Wiesz...wiesz... ja chciałbym tak...żeby zawsze było dużo zieleni... żebyśmy się nigdy nie spóźniali...i ten....i....i....i żeby wszyscy długo żyli...i...i jeszcze TAKĄ WIELKĄ łopatę, jak ma pan Zbych!

Też sobie tego życzę.  






wtorek, 7 lutego 2012

I can see 'cause you saw me again

Myślę, że tak naprawdę (a przynajmniej na daną chwilę, jakikolwiek to ma z "naprawdą" związek)  potrzebuję po prostu spokojnego życia. Z dala od zgiełku, od wirtualnego blichtru, z dala od pokazówek, od mijania się ze światem dynamicznym, ze światem głośnym i takim bez skrupułów. Tak, przydałaby mi się taka Islandia ;) Nie wiem na jak długo byłoby takie życie realnym spełnieniem.  Zależy, czy moje zrywy i chęci "przeżywania" są tylko produktem środowiska, czy czymś dla mnie swoistym. Przekonałam się jednak kilkakrotnie, że takie "zrywy i przeżycia", "niepohamowania i szarpania" są emocjonujące głównie w wyobraźni. Że w rzeczywistości się ich boję, że zbyt gwałtownie rozrywają moją banieczkę. A w mojej banieczce jest mój tlen. Zielonkawo-żółty, ale jest. Na Zewnątrz wytrzymuję, ale zbyt wiele mnie to kosztuje. Chęć wyjścia jest głównie napędzana imaginacją, wizjami "przeżyć". A w Środku bywa duszno, ale jest b  e  z  p  i  e  cz  n  i  e. A w zasadzie o to mi chodzi.
Z resztą - po co dywagować. Que sera to i tak sera. 

I think, that actually (anyway - for this moment, however it connects with "actuality") I simply need the calm life. A long way from the tumult, from virtual sham, a long way from showpieces, from passing by dynamic world, with noisy world and so without scruple. Yes, such Iceland would be good to me;) I don't know on how long such  life would be a real fulfilment. It depends, whether my dashes and desires for "emotional experiencing" are only a product of the social life, or something specific for me. However I became convinced repeatedly, that so "dashes and experiences", of "not-restraining and pulling" are exciting mainly in my imagination. In fact I am afraid of them 'cause they violently tear the little bubble I live in. And in my bubble there is my oxygen. Greenish-yellow, but it is. Outside I am withstanding, but  it costs me to much. Desire for the exit from bubble is being driven mainly with the imagination, with visions of "emotional experiences". And Inside there is stuffy, but safe. Well, it's my principle - not talking much.Ok, what is that thinking for - que sera, sera.


środa, 1 lutego 2012

Then dance, dance flow snow...

Tak sobie myślę naiwnie...
... że gdzie indziej byłoby lepiej...
W małym miasteczku, w ciepłym domu, na długich, spokojnych spacerach. 
Gdyby wszystko inne zniknęło, wszystko co tu. 
Ale nawet gdyby... już ja siebie znam. 
Niemniej...

So-so I think naively...
... it would be better somewhere else ...
In the small small town, in the warm house, on long, calm walks. 
If everything else disappeared, everything what here.
But even if... I already know myself. I wouldn't be happy.
However...






Wyspa Księcia Edwarda

Wizard Flurry Home

.

.