Skończyłam ostatnią "Anię...". I to już nie była ta sama Ania. Wiadomo, chwyt marketingowy, że "nowe przygody" - to raz. Dwa - po tylu latach i doświadczeniach czytelniczych styl Lucy Maud był dla mnie momentami nie do zniesienia, niczym pensjonarskie gryzmoły. Każde opowiadanie ma podobną fabułę, kiczowate okoliczności i sentymentalne zakończenie. Kwiatki w stylu "burza jej loków" i "grafitowa głębia oczu" na porządku dziennym. Ania i Gilbert papierowi, nieżyciowi, płascy. Mogłabym tak wymieniać długo. Z zaskoczeń? Niedopuszczalna w poprzednich tomach tematyka niechcianych ciąż, zdrad, wojny, okrucieństwa śmierci, wątki horroropodobne.
W zasadzie rozczarowanie, nie książką, lecz faktem, że "to już nie to". Że ja się od Ani oddaliłam i ona oddaliła się ode mnie. Choć kiedyś byłyśmy nierozłączne, gdy ja byłam romantyczna i niewinna.
Jednakże magia nie uleciała do końca. Ostatni tom liczy 600 stron, a ja, mimo jego wad, nie porzuciłam go. Czasem otwierałam na siłę, to fakt, ale gdy już wchodziłam do środka... Tak, wciągał mnie beztroski, odrealniony świat łąk, klifów, sadów, truskawkowych polanek i domów z duszą. Wciągał, wykrzywiony dalece niewybitnym stylem Maud, świat prowincjonalnych uroczystości, życia bliskiego ziemi. A w końcu, aż wstyd się przyznać, ale po 500 stronach nieustannej indoktrynacji w tym kierunku, zamarzyła mi się znów kiczowata, sentymentalna miłość, nierealna i romantyczna do bólu. W stylu:
"Kochali się codziennie, w każdy szmaragdowy, delikatny wieczór i noc lśniącą kryształowym przepychem. Mówił jej szalone, cudowne rzeczy. Czy ktokolwiek mógłby powiedzieć coś takiego Maggie McLean pochrapującej teraz na krześle? Przypomniała sobie wschody księżyca, które obserwowali na odległych plażach, gdzie bielały szczątki starych okrętów."
"Kochali się codziennie, w każdy szmaragdowy, delikatny wieczór i noc lśniącą kryształowym przepychem. Mówił jej szalone, cudowne rzeczy. Czy ktokolwiek mógłby powiedzieć coś takiego Maggie McLean pochrapującej teraz na krześle? Przypomniała sobie wschody księżyca, które obserwowali na odległych plażach, gdzie bielały szczątki starych okrętów."
Dobrze, powściągnijmy kpiąco-rozmarzony uśmiech. Odrzućmy stylistyczny ostracyzm.
Ten tom różni się od poprzednich. Gdyby poświęcić czas na uważniejszą analizę (brrr...) okazałoby się, że jeży się tu od naprawdę ważnych, ale prostych i bliskich życiu morałów. Może nie morałów - raczej wniosków, przemyśleń. Refleksji autorki, która sama miała wątpliwości. Można o tym poczytać w posłowiu. Mniejsza o tekst. Chodzi o życie. Życie w tak utopijnym światku jak ten z książki, ale i nasze życie - proste odpowiedzi na trudne pytania. I chwila podróży w dziewczęce, nieskalane strony wyobraźni. Wyobraźni...?
600 stron niby znużenia, ale jakby żal odkładać. I na dodatek kręci mi się w głowie dziwna myśl - a może da się wrócić, czytając raz jeszcze wszystkie tomy od początku?
Gary Blythe (nomen omen) stworzył kilka ilustracji na okładki "Ań". Trudno je namierzyć w sieci, ale się udało.
Niech taki więc pre-walentynkowy komentarz, tyle w tym temacie:
Niech taki więc pre-walentynkowy komentarz, tyle w tym temacie:
Mimo wszystko - taki pre-walentynkowy komentarz lubię.
OdpowiedzUsuńCzasem myślę, że niektóre książki przeczytałam w złym momencie. Albo chciałabym je dopiero przeczytać po raz pierwszy, żeby lepiej zrozumieć, albo przeciwnie - miałam je przeczytać x lat temu, żeby wywarły na mnie wrażenie. Tylko... skąd miałam wiedzieć, kiedy będzie ten odpowiedni moment? Dlatego trochę boję się Ani teraz. Że się zniechęcę po kilku stronach.