Życie się wali, życie się sypie, śnieg też sypie, sypie się wszystko z rąk. Ktoś nie ma rąk, ktoś ma raka, ktoś nie ma co jeść, ktoś ma dożywocie. A niektórzy to tylko bełkocą o miłości - że ona siedzi poprawia niezdarnie grzywkę i myśli o dwóch herbatach, a nie jednej, i nosie w jego szaliku i dłoniach i wymiętej pościeli. Kurewsko to wszystko męczące już. Piętnastolatki, dwudziestolatki. Wszystkie na raz - ja, one, one, ja, oni, ja, one, ona, tamta, ten. Wszyscy mamy te kalki, te pragnienia, te naiwne, wdrukowane czucia, jak na sztywnej, pachnącej i bardzo cienkiej bibułce. Trudno w ogóle wyobrazić sobie coś prawdziwego. A tu zimno, a tu łzy, a tu bieda, a tu zawód, a tu poniżenia. Wszystko co niesłodkie, a najmniej zafałszowane.
Dziś wpadło mi na myśl, że żeby jakoś z tym żyć trzeba zachować idealnie wyważoną proporcję pomiędzy nie myśleniu o n., a jednoczesnym zachowaniu pamięci o jej istnieniu, świadomości, że w każdej chwili może zrobić się gorzej, żeby być przygotowanym, nie cieszyć się zbytnio, nie odsłaniać umysłu, jego czułych punktów, ciągła gotowość i wysublimowane ignorowanie. To chyba jest środek huśtawki, na którym daje się jakoś balansować.
Czy zeskoczenie z huśtawki to wolność, czy śmierć?
Znowu dekadencę i niech tam. Mój blog o szczęściu i radości w końcu.
A jutro idziemy na zakupy i do kina, jakby nic się nie działo, jakbyśmy były częścią idealnie okrągłego świata, dobrze oświetlonych ulic i małych, przyjemnych smutków. I to będzie miłość.