środa, 5 września 2012

Truck in the grassbass

Codziennie koło 16, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczynam słaniać się na nogach. Kontury się zamazują, myśli zwalniają, wszystko męczy. Dopiero piąty dzień września, a już czuć zbliżającego się potwora na torach, niewiadomą, która może rozwinąć się tylko kiepsko... Czuję znużenie, obejmuję sama siebie, walczę, by nie myśleć. Obserwować i nie osądzać. Obserwować i nie osądzać. Obserwować i nie osądzać. Śmieję się, strasznie dużo gadam, żalę się, bełkoczę, chichoczę. W płucach stado much, które obijają się o ścianki mięśni, przypominając o wiecznym niepokoju.
Słońce, chmury, niebo i wieża. Nieboskłonne pejzaże... Nie ukryję się w nich. Znów mogę schować się tylko za słowami, przekleństwo. Słowa, jak zbyt dobrze znane ściany, od których ucieka się, a potem wraca z podkulonym ogonem, bo tylko one stoją, wciąż na swoim miejscu, gotowe zawsze choć połowicznie nakryć, powlec myśli. Ściany z perkalu, z kretonu, z żorżety. 

James, James, James... znikasz w moim zmęczeniu, w dłoni trzymającej się kurczowo poduszki; wraz z przepysznie błękitnookim, brodatym mężczyzną, który podobno lubi rude kobiety

dokąd, dokąd w czarnym worku na głowie, dokąd ze świadomością, która oszukuje sama siebie, z obrazami w głowie, które tworzą się same i kłamią; wszystko we mnie kłamie; nie mam żadnej władzy nad swoim osądem, żadnej realnej władzy nad przeczuciem lęku

a jednak udaje się przeżyć, wciąż kurczowo wmawiając sobie, że myśli o nieżyciu to największe z tych kłamstw

chyba źle to wszystko brzmi, tak jakoś ponuro







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.

.